środa, 2 listopada 2011

Biednemu wiatr w oczy, a biegaczowi w mordewind.



Na początku chcę powiedzieć, że wciąż nie palę, a dziś zaczyna się już czwarty miesiąc!
Biegam ... mniej, ale biegam.
Wywiało mnie co?
Wszystko zaczęło się od wyjazdu do rodziców. Wsiadłem w samochód i pędziłem przez nasz kraj 600 km.
Ciekawe jest to, że bliżej mam do Wiednia (pozdrowienia dla TETE) niż do domu rodziców. Mieszkają na wsi, którą należy zaliczyć do tych strasznych i smutnych, a w konkursie na brzydala polskiej ziemi doszłaby zapewne do półfinału, przegrywając tylko z perłami szkaradztwa.


Wizyta trwała kilka dni i poprzedzała weekendos co się szło na nim wybierać posełów. Czas ten spędziłem głównie na pracy w lesie i, aby moim "świeżym" nie było zimno, trzeba było uszykować trochę drewna na opał, bo zimy tam właśnie potrafią dokuczyć. Miałem też jeden trening i tylko jeden, bo pogoda nie sprzyjała bieganiu, i nie co bym się deszczu bał czy coś, ale takiego wiatru w mojej krótkiej biegowej karierze nie doświadczyłem.
Trening 10,5 km, z czego powrotne 5 km w mordewind, który zebrał swoje żniwo na 9 km i poprosił o pomoc koleżankę górkę, tak że w pewnej chwili nie mogłem wyprzedzić mocno zgarbionej babci.
Moje HRmax = 196 nie zostało osiągnięte, ale 180 było przez dłuższą chwilę i już bolało, ale dumny jestem, że się nie poddałem i nie stanąłem. Wieczorem dowiedziałem się, że w mordewind miał 60 km/h, a w porywach 90 km/h.
Ludzie na wsi - z racji tego, że zalicza się ją do tych popegeerowskich skansenów - sami są eksponatami i widok biegacza w tajtach jest dla nich tak egzotyczny, że można by śmiało powiedzieć, że czułem się jakbym miał władzę nad czasem, bo biegnąc  pozostawiałem za sobą nieruchome posągi, słupy soli, rzeźby... niesamowite uczucie.

Ostatnio trochę mniej biegam, bo mam mniej czasu, a może nie jest go jakoś strasznie mniej, ale nie potrafię się zorganizować, no i trochę zmęczony jestem.
Rozpocząłem przygodę z nową pracą (dwie zmiany) i trochę tego nie ogarniam, bo jak chodzę na pierwszą zmianę wstaję z wyra o 4:29. I można spytać - a dlaczego nie o 4:30, bo nie wiem czemu a mam coś takiego, że nie mogę ustawić zegarka na budzenie na pełną, albo pół do ... no nie mogę i już, a jakbym się do tego zmusił, pewnie bym nie mógł spać.   
Pamiętam, że gdy paliłem, to strasznie ciężko mi się wstawało i przeważnie musiał mi ktoś pomagać wstać, poprzez przeszkadzanie w spaniu. Wiadomo, zrywanie z człowieka kołdry z 5 razy, trochę krzyku w furii - która już opętała budzącego po pierwszych 5 minutach - ze światłem w twarz budzonego jak na przesłuchaniu. Pamiętam jak z braku sił moja mama się zarzekała, że to ostatni raz i już nigdy nie da się wkręcić w tę grę. Mama też miała swoją grę. Wyobraźcie sobie, musicie wstać o 7 rano i prosicie mamę o pomoc w budzeniu z racji tego, że to najważniejsze w życiu wstawanie. Budzicie się - godzina 10 rano, świat wali wam się na głowę - a na pytanie "Czemu mnie nie obudziłaś?" słyszycie ... "No wiesz, tak ładnie spałeś, że tak mi żal było cię budzić...". Kochana mama. Elka. 
Wierchoł ... tylko mój Wierchoł z anielskim spokojem potrafił mnie obudzić głaskając mnie jak kociaka i mrucząc przy tym jak kociak.






2 komentarze:

Hankaskakanka pisze...

Wytrwałości w niepaleniu, Władco Czasu ;-)

PS. Piękne zdjęcie!

tete pisze...

dzięki:)cztery miesiące to jest coś! Tak trzymaj:)co do wstawania przypomniał mi się dowcip;)Między małżonkami "ciche dni" więc mąż wieczorem pisze kartkę: "stara obudź mnie o piątej" Budzi się rano patrzy na zegarek szósta! A obok kartka: "stary wstawaj już piąta" :)pozdrowionka

Prześlij komentarz

Bez komentarza będzie łyso